Wybór pieśni „Koko Euro Spoko” na oficjalny polski hymn mistrzostw wbił chyba wszystkich w osłupienie. Szybciej otrząsnęli się z niego krytycy (na nich zawsze można liczyć!) i oto mamy w mediach lincz Bogu ducha winnego ensemble’u Jarzębina, autorów piosenki i samych na nią głosujących.
Szanowany nawet w kręgach wysokiej socjety performer Konju, kojarzony onegdaj ze stylowym zespołem Big Cyc, był nawet uprzejmy się wyrazić w „Wyborczej”, iż ze względu na wiek wykonawczyń „ma nadzieję, że dożyją do Euro”. Samo dzieło słowno-muzyczne również skrytykował bez znieczulaczy, twierdząc że „to utwór o estetyce takich metropolii jak Suchożebry, Gnojewo czy Parczewo”.
Nie śmiałbym odbierać Konjowi w tym temacie racji, gdyż kto jak kto, ale on akurat zna niewątpliwie wszystkie te mieściny, gdyż jako lider polskiej ekstraklasy chałturników cały sezon letni spędza na objazdach wszelkiej maści festynów, wesel i wiejskich dyskotek. Tak więc w tym temacie się nie wypowiadam.
Dziwi mnie jednak (a nawet nieco niepokoi!) ilość kalumni, jakimi obsypywany jest babinowy utwór przez poważnych komentatorów, a bardziej jeszcze zajadłość, z jaką się to czyni. Na przekór więc wszystkim, i z otwartą przyłbicą, pięć dowodów na to, że był to świetny wybór.
5. Bo Euro to nie filharmonia. Jeśli myślicie, że w czasie mistrzostw atmosfera jest podniosła i odświętna, to się grubo mylicie. Euro 2008 spędziłem w Wiedniu i Klagenfurcie, miastach-gospodarzach, i powiem Wam jedno: ta impreza powinna się nazywać Euro Oktoberfest (czy może raczej Junifest).
To jest wielka piwna balanga, z tłumami wstawionych ludzi zaludniających ulice miast, z których połowa nawet nie wie kto z kim gra, a druga połowa nie do końca zna zasady gry. Na Euro jedzie się pić, krzyczeć, śpiewać i tańczyć, walić w bęben i nosić flagę. Sport niekoniecznie jest – wbrew powszechnym wyobrażeniom – na pierwszym planie, więcej go w mediach niż na ulicach.
Nasza kokoszkowa piosenka będzie więc pasowała jak ulał do biesiadnego charakteru tego największego na świecie festynu. Dam sobie wyciąć lewą nerkę, jeśli nie będzie śpiewana przez całe knajpy, podobnie jak w Austrii śpiewana była pieśń chorwacka, a w RPA – irlandzka. Krytycy woleliby pewnie, by impreza była na poziomie, a w barach nuciło się Haydna albo chociaż Grechutę, ale na szczęście pożałowali sms-ów, więc nam to nie grozi.
4. Bo mogło być gorzej. Jak babcię kocham, nie pamiętam żadnego z kontrkandydatów do miana polskiego hymnu, bo zasypiałem w połowie każdej po kolei. Jakieś przeciągłe smuty o bohaterstwie i zwycięstwach, średnie tempa, molowe tonacje… Aż się nawet w chwili przebudzenia przestraszyłem, bo mi się przyśniło, że znowu muszę czytać Kordiana i Beniowskiego! „Koko” jest JAKIEŚ, tego nie można mu odebrać. Podoba się lub nie, to inna sprawa, ale – do jasnej Anielki – nie wpędza w jesienną depresję i nie skłania do refleksji nad upływającym czasem!
Na szczęście na hymn na Euro nie głosowali słuchacze Trójki, bo skupiali się na prowadzonym równolegle plebiscycie Polskiego Topu Wszechczasów, który Trójka emitowała mniej więcej w tym samym czasie. W pierwszej dwudziestce Topu niemal same liryczne, smutne, rozdzierające serce wyznania i łez wyciskacze. Chwała Magdzie Jethon, że odciągnęła tę grupę głosujących od telewizorów, bo zamiast „Koko” moglibyśmy śpiewać na stadionach „List do M.” Dżemu (pozycja trzecia, jeśli mię pamięć nie myli).
3. Bo pora przestać się wstydzić folkowizny. Nie wiem czemu nam się wydaje, że polska wieś to jakiś dramat, który trzeba schować za parawanem z wielkich miast. Objeździłem juz parę krajów i powiem Wam jedno – tak jak wszyscy inni backpackerzy szukałem w nich głównie przejawów lokalnej kultury, odpowiedników właśnie takich babin w chustach, wozów drabiniastych i bocianich gniazd na dachu drewnianej remizy.
Ubzduraliśmy sobie, że wieś to wiocha, prowincja to zaścianek, że w miastach sami lepsi, mądrzejsi i fajniejsi. Tymczasem miastowi jakoś nie popisali się z autostradami i wymianą taborów w PKP, a na wsi jak było mleko, tak jest, i to coraz lepsze.
Gdybyście spojrzeli na Polskę z zewnątrz, pokiwalibyście głowami z uznaniem dla naszego wioskowego przywiązania do tradycji, dla czystych rzek i lasów, i dla ekologicznej uprawy ziemi, która jeszcze – choć ostatkiem sił – wytrzymuje napór farm GMO i syfiastej masowej produkcji dla hipermarketów. To nie miastowe podróby Gucciego i sieciowe kawiarnie są u nas ciekawe, a właśnie góralszczyzna, kaszubizna i mazowiecczyzna, baby z chustkami, chłopy w beretach, widły, gumna i sękacz na święta.
Nota bene: jakoś nam nie przeszkadza flamenco, będące symbolem Hiszpanii, a to przecież tradycja paru wiosek w Andaluzji. I nie kwękamy jakoś na widok pięknych czerwonych skandynawskich domków z trawą na dachu, wręcz przeciwnie, zachwyt nas zdejmuje, a to przecież wioska na całego, tyle że norweska.
Bez kompleksów, panowie i panie! Wioska jest git!
2. Bo ten utwór wcale nie odstaje od standardu. Nasłuchałem się już sporo tych piłkarskich hymnów, oj sporo… I od ręki wymienię z dziesięć dużo, dużo gorszych niż Jarzębinowy Song. Posłuchajcie trochę irlandzkich, angielskich czy rosyjskich euro-przebojów, a zrozumiecie, że na tej skali wcale nie jesteśmy tak nisko. Kokoszki są charakterystyczne, melodia wpada w ucho, a tekstu i tak nikt nie zrozumie poza nami, więc nie ma się o co martwić.
Beat mógł być na całego disco polo, a jest w sumie trochę dance, trochę ska, z tyłu jakieś skrzypy i fujarki, jakiś offbeat, gdzieś w tle jakaś kobza chyba czy coś… Dziewczyny z Jarzębiny są prawdziwe i naturalne, nic nie udają, tańczą i skaczą bez stresu i zażenowania. Serio, nie ma wstydu. Jeśli coś bym miał skrytykować, to właśnie że tego folku trochę za mało. Trzeba było iść na całość i pod zwrotką przydzwonić z góralskiej kapeli, dodać jeszcze jakiś lokalny zaśpiew na koniec.
Dla mnie osobiście gorsza kicha to wybrane na pieśń całego turnieju dzieło Oceany (Niemki! Dla turnieju w Polsce i na Ukrainie! Brawo, Platini!), które jest tak nudne i schematyczne, i tak podobne do miliona innych, że za rok nikt o nim już nie będzie pamiętał. O Jarzębinach nikt nie zapomni, tego możemy być pewni.
Co więcej, tekst (no tu faktycznie nic nie mam na obronę) daje pole do kreatywnych rozwinięć i interpretacji. Panie z Jarzębiny mogą śpiewać np. motywującą nasze Orły obietnicą wersję „wygrać im się uda, pokażemy uda” albo nawet odwołujące się do odwiecznego wsparcia wyższej instancji dla sprawy polskiej „jeśli wygrać im się uda, zacznę wierzyć w cuda” (no z taką wersją to nawet Radio Maryja wyśle wojska pod stadion!).
1. Bo to są przecież jaja! Czy Wy naprawdę myślicie, że one tak na serio? Myślicie, że te panie, klejąc przed chatą pierogi i ubijając masło w siadzie prostym ławkowym, śpiewają właśnie takie skoczne piosenki, a nie „Głęboką studzienkę” i inne bestsellery czasów późnego Średniowiecza? Przecież to jest jasne jak słońce, że ten numer to kabaret, a my (Polacy!), wybierając go, pokazaliśmy mistrzowskie poczucie humoru! Milion osób zagłosował dla jaj, dla jaj wybrał taki song, podobnie jak Brytyjczycy w spisie powszechnym dla jaj jako religię podali w 2001 „Rycerz Jedi” (uplasowała się na czwartej pozycji).
Rozumiem, że państwo wychowało nas do świętowania w estetyce akademii szkolnej, ale przecież nikt nam już nie każe słuchać tych dyrektorskich przemówień, nudnych jak flaki z olejem i patrzeć na paradujące dzieci z kwiatami, i myśleć o najkrótszej drodze do drzwi. Zamiast „hańby”, „zdrady” i „Targowicy”, zamiast „bohaterom!” i „Ojczyźnie!”, mamy wreszcie coś na luzie, bez zadęcia, bez tego wszechobecnego patosu, który dusi wszystkie państwowe okoliczności, święta, dni wolne od pracy, homilie, orędzia i wszelkie inne okazje ku temu.
Nie wiem jak Wy, ale ja juz nim naprawdę rzygam, nie mogę już tego słuchać. To nie jest jakiś uniwersalny standard, to jest naszepolskie zboczenie! Posłuchajcie przemówień dowolnego polityka z USA, albo wyluzowanego Sarkozy’ego, niegdyś rozpoetyzowanego Havla albo przezabawnego Nigela Farage’a, który każde wystąpienie zamienia w kabaret, a zobaczycie, że nie wszystko musi być takie seriożne! Zamiast nudnego, patetycznego hymnu mamy wyluzowaną piosenkę śpiewaną przez wiejskie baby. No przecież to jest pokaz narodowego poczucia humoru najwyższej próby! Jeśli tak zostaniemy zapamiętani po tej imprezie, a nie przez rozkopane drogi, brudne dworce i zakorkowane miasta, to będę ogromnie szczęśliwy. Naprawdę.