Mamy taką oto sytuację. Dysponuję numerem telefonu, który bardzo lubię, którego nikomu nie daję bez potrzeby i który przytulam do serca ilekroć się kładę spać i czuję się samotny. Nie podpisuję żadnych zgód na wykorzystanie danych, nie podaję go w ankietach, nie rozsyłam, nie udostępniam w żaden sposób ludziom, którzy przy jego użyciu mogliby spróbować mi coś sprzedać.
Mimo tej daleko posuniętej ostrożności nieustannie odbieram telefony od wszelkiej maści telemarketerów, którzy nie zważając na odmowy, protesty i upomnienia klepią tekst z kartki, bym za ich wstawiennictwem stał się szczęśliwym posiadaczem umowy na pięć lat i darmowego laptopa albo nowej karty kredytowej, albo materaca o cudownych właściwościach.Podzieliłem się swoją frustracją na FB, nazywając tego nieupostaciowanego sprzedawcę ćwokiem i flądrą (po równo płciowo, gdyż seksizm jest mi obcy).
Czekający tylko na taką okazję moi szanowni Czytelnicy, na których zawsze liczyć można, zmieszali mnie z błotem w obronie grupy zawodowej telemarketerów, sięgając po argumenty emocjonalne, osobiste, fakty z czasów mojego pacholęctwa oraz konstrukcje logiczne, które wprawiłyby w zdumienie Schopenhauera. Generalny obraz był taki, że telemarketer jest Bogu ducha winny, że to porządny chłopina karmiący biedną rodzinę i już podaję adres, pan Tomek wyśle kwiaty na przeprosiny.
Ustalmy więc fakty.
FAKT 1. Prawo. Gdy ostatnio sprawdzałem, żyliśmy jeszcze w państwie prawa, więc jeśli nic się nie zmieniło, nadal obowiązuje ustawa o ochronie danych osobowych. I mówi ona niezwykle wyraźnie, że wydzwaniać z ofertą handlową można wyłącznie pod numer osoby, która sobie tego wyraźnie zażyczyła, składając podpis gdzie trzeba lub wysyłając SMS-ka za 5zł + VAT podłączonego sprytnie do regulaminu będącego formą umowy. Ponieważ do żadnej z tych grup się nie zaliczam, telemarketer dzwonić do mnie NIE MA PRAWA.
FAKT 2. Kto jest winny? „Przecież komputer losuje numery, przecież marketer dostaje listę od firmy, nie on wybiera, przecież to, przecież tamto…” Spytam słowami mojego profesora, gdy na egzaminie z historii mediów XX-lecia międzywojennego próbowałem się tłumaczyć, że nie miałem czasu się uczyć, bo pracowałem w radiu. Spytał wyraźnie poirytowany: „Panie, czemu mi pan dupę zawracasz, co mnie to obchodzi? Dwójeczka, widzimy się we wrześniu”. Jeśli szanowny telemarketer poczuł się urażony i nie czuje się za stan rzeczy odpowiedzialny, niech obelgę przekaże wyżej. Nie bardzo mnie interesuje, czy numer wystukał na klawiaturze czy rzucał lotką do tarczy, czy dostał w prezencie od szefa. Dzwoni do mnie, a jak już ustaliliśmy, dzwonić nie ma prawa. Więc dopóki w kontaktach ze mną reprezentuje firmę, która brzydko się bawi, niech ładnie przeprosi albo zmieni pracę. A jak nie może znaleźć innej, patrz punkt pierwszy – niech przełknie dumę, ładnie przeprosi i się nie obrusza, bo mnie zaraz szlag trafi.
FAKT 3. „Przecież telefony nie są takie straszne, wystarczy powiedzieć: nie, dziękuję…”. No więc nie wystarczy. Mam już za sobą całą serię wykreśleń z baz, usuwania danych osobowych, wezwań do zaprzestania, List Robinsona i innych tych rzekomo skutecznych sposobów. A jak dzwonili, tak dzwonią. Do tego marketingowa stonka atakuje o porach powszechnie uznawanych za nieludzkie. W sobotę o szóstej rano na przykład, albo w niedzielę po 22. Siedzę sobie z małżonką wygodnie na kanapie, rozkoszując się niewielkim zasobem czasu wolnego zaoszczędzonego dzięki nieumyciu okien przed Wielkanocą i w porze, o której nie przystoi dzwonić nawet do przyjaciela wbija mi się z buciorami w słuchawkę jakiś ćwok, bo ma akurat odkurzacz do sprzedania. A ja nerwowy jestem, jak telefon późno dzwoni to myślę, że stało się coś złego, odbiorę, nawet na numer nie spojrzę. A jak nie odbiorę, to będzie dzwonić co dziesięć minut, do skutku. I wieczór zrujnowany, nerwosol pić trzeba, zasnąć ciężko, bo budzą człowieka fantomy dzwonka telefonu, dzwonki psychosomatyczne.
FAKT 4. „Przecież to żywy człowiek, próbuje się utrzymać, ma rodzinę, trochę solidarności…” Ten argument jeszcze jako tako mnie przekonuje, ale nie na tyle, bym się źle poczuł z doborem frazeologii określającej nachalnego marketera. Taka praca? No to jak taka praca, to takie życie. Policjant zaciągając się do służby liczy się z tym, że go będą od psów wyzywać. Bo jeśli nie wychował się w dzikiej puszczy to wie, że jak ktoś miłością do wymiaru sprawiedliwości nie pała, to tak krzyknie czasem. Niech każdy krzyknie raz w życiu, a posterunkowy usłyszy tę obelgę 38 milionów razy. Jak ktoś się najmuje do pracy w kopalni to wie, że nawdycha się węglowego pyłu. Pisarz liczy się z miażdżącą krytyką recenzentów, paparazzi, że dostanie w mordę, a kierowca taksówki, że mu klient obrzyga tylną kanapę. Tak już świat działa i nic na to nie poradzimy. Robotę się bierze z dobrodziejstwem inwentarza. Tak więc jak ktoś się najmuje do pracy, w której wciska ludziom towar, którego nie zamawiali, i to jeszcze bladym świtem, to oczekiwanie, że witać go będą kwiaty zamiast obelg wydaje się nieco na wyrost. Życzę twardszej sempiterny i przestańcie się mazać, bo to nie ja do Was dzwonię, tylko Wy do mnie (a jak już ustaliliśmy, nie macie prawa).
FAKT 5. Oddajcie moje pieniądze. Jak wiecie, podróżuję często po świecie w sprawach wszelakich. I dlatego właśnie numeru swojego nie rozdaję garściami, żeby dzwoniono tylko w ważnych kwestiach. Jestem gdzieś na końcu świata, dzwoni numer z Polski, nauczony doświadczeniem z wieczornej kanapy spojrzę, pomyślę – stacjonarny. Może klient ze zleceniem stulecia, może komornik mi licytuje dom, może szpital, bo ciotka z Pszczyny leży w stanie przedzawałowym. To są poważne sprawy. Ale nie, jest promocja na aparat z ekranem dotykowym. Dzyń, siedem złotych za samo odebranie połączenia. A ma prawo ćwok dzwonić? Nie ma prawa. A pan Tomek płaci za to? Płaci. Więc może pogadamy o kulturze, jak dojdzie przelew ze zwrotem moich wydatków na zabawy w telefoniczną ruletkę, dobrze? Zwłaszcza że jak widzę osiem nieodebranych połączeń z tego samego numeru, to sprawa wygląda groźnie, więc co się nadenerwuję to moje, taki bonus, może nawet sam oddzwonię – dzyń, dycha. Bo przecież to nie może być marketer, przecież nigdy mu numeru nie dawałem!
FAKT 6. Do kogo ta mowa? „Kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamień” – mówi księga, która chyba dla wielu ostatecznie decyduje, co jest dobre, a co złe. Widzę oczyma wyobraźni wielotysięczny tłum pałających świętym oburzeniem na chamstwo Michniewicza, co to nieelegancko się ustosunkował do czystych niczym ornat w niedzielę pracowników ze słuchawką w uchu. Kto urażony? Las rąk. To niech opuszczą je ci, którym się zdarzyło choć raz obsztorcować naprawdę niewinnych pracowników infolinii, gdy zrywało połączenie z siecią, albo nie można się było dodzwonić, albo system bankowy się wykrzaczył, albo odrzucono reklamację, albo towar trzeba było dostarczyć do serwisu nie tylko w kartonie, ale jeszcze w tej białej piance, co to ją producent w Chinach do niego wcisnął. Ręce opadły, oburzony został tylko starszy pan który nie ma telefonu i trzyletnie dziecko, co jeszcze mówić nie bardzo potrafi. Tak więc bardzo proszę, bez tej hipokryzji. Zwłaszcza że język Reja bogaty jest w określenia daleko silniej nacechowane, niż ćwok i flądra (a przecież flądrę można nawet lubić, szczególnie w panierce i z cytryną), więc nie przesadzajmy, że to taka znowu straszna obraza i wulgarność… Zwłaszcza użyta w poście na Facebooku i nie przypisana do konkretnej osoby, a do teoretycznego marketera-reprezentanta, bo w rozmowie (nadal mnie na to stać jeszcze) tylko dziękuję i się rozłączam.
FAKT 7. Umówmy się, że nie boli tak bardzo. No już, pocałuję i podmucham. Jeśli mi ktoś wieczorem wejdzie nieproszony do domu, może jeszcze strasząc moją małżonkę, dostanie kopa w międzynoże, a potem hak na szczękę. Jak mi będzie słał maile z reklamowym śmieciem, to tylko kliknę „spam” i tyle go widziałem. Każdemu według zasług w przeszkadzaniu, w ingerencji w moją sferę prywatną.
Gdy sprzedawca dzwoni bez pozwolenia, zajmuje mi czas, energię i uwagę. A ja piszę może akurat tekst życia i tym durnym telefonem zdmuchnął mi właśnie tlący się pomysł na puentę, która wreszcie pozwoli mi przebić się z otchłani miernoty w obszary uznawane za jedynie stylistycznie niedopracowane.
A może będę musiał teraz od zera analizować gigantyczne makro w Excelu, bo wynik biznesplanu wychodzi ujemny, a to przecież niemożliwe przy moich licznych talentach. I wtedy marketer nie zmarnował mi trzydziestu sekund, tylko trzy godziny.
I odpowiedzcie sobie, drodzy Czytelnicy, czy w takiej sytuacji stać by Was było na tak pieszczotliwy, delikatny, czuły niemalże dobór epitetów, jak ćwoczek i fląderka. Czy nie byłoby Wam bliżej do stylistyki stadionowej, do Vernona Sullivana, do arii kierowców uwięzionych w korku i rozpędzonej prywatki wtorkową nocą, gdy nieśmiało prosicie łysego sąsiada bez karku o ciszę, bo rano do pracy. Na Ka, na Wu, i na Je, jak mawiała moja ciotka z Pszczyny. Czego Wam oczywiście nie życzę, i od czego jestem jak najdalszy.